Na przestrzeni lat sposób wychowywania dzieci zmienił się diametralnie. Zniknęło bezwzględne posłuszeństwo wobec rodziców i dziadków, odeszła w cień postawa pokory i poszanowania zasad, które kiedyś regulowały relacje rodzinne i sąsiedzkie. Gdzie się podziało poszanowanie dla starszych? Na te pytania każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Kiedyś było inaczej…
Pod koniec XIX wieku rodziny wielodzietne były normą – dziesięcioro dzieci nie stanowiło rzadkości, zwłaszcza na wsiach, gdzie każde dodatkowe ręce do pracy były na wagę złota. W XX wieku liczba dzieci zaczęła się systematycznie zmniejszać – w latach 60. mówiono już o dwóch, trzech, może czterech pociechach. Dziś najczęściej ogranicza się do jednego lub dwojga.
Tradycja i chrzest
Chrzest był ważnym wydarzeniem – nadawano wtedy imię, często zgodne z kalendarzem świętych. Płeć dziecka także miała znaczenie – syn miał być pomocą w gospodarstwie, córkę trzeba było dobrze „wydać”, przygotować jej wyprawkę: pościel, pierzyny, naczynia, ręczniki, a nawet… krowę, prosiaka i kawałek pola.
Wychowanie dawniej…
W rodzinach robotniczych główną rolę w wychowaniu odgrywała matka, choć to ojciec podejmował najważniejsze decyzje. Dzieci uczono szacunku do starszych, religijności, pokory i pracowitości. Każde dziecko wiedziało, że kiedyś będzie musiało samo zapracować na swoje utrzymanie.
Jak pisała Irena Bukowska-Folerńska:
„Za najważniejsze uważano tradycją uświęcone normy zachowań wynikające z religii, szacunek do pracy i majątku zdobytego ciężką pracą i zaradnością.”
Dziś religijne wychowanie i szacunek do pracy często schodzą na dalszy plan. Dzieci rzadko pojawiają się w kościele, a z ust rodziców słyszą raczej „masz się tylko uczyć”. Dziecko staje się centrum domowego wszechświata, wychowywane bez stresu, za to z mnóstwem przywilejów.
Autorytet? Jaki autorytet?
Dawniej autorytetem byli rodzice, dziadkowie, nauczyciele. Dziś – coraz częściej – dzieci nie uznają żadnego. Dawne wychowanie opierało się na dyscyplinie, prawdomówności, skromności i szacunku do cudzej własności. Dziecko było zależne od rodziców znacznie dłużej niż dziś – nawet dorosłe dzieci musiały wracać na czas do domu, oddawały zarobione pieniądze do rodzinnej „kasy”, a dziewczęta do zamążpójścia pomagały w domu i opiece nad rodzeństwem.
Za dobre zachowanie – nagroda. Za złe – kara. A czasem „siedem bolesnych”: pas, rzemień. Skarżyć się nie było do kogo – sąsiedzi, nauczyciele, znajomi wszyscy „trzymali stronę dorosłych”. Dziś jest odwrotnie – dzieci są chronione, a na każdą uwagę oburza się ich rodzic.
W latach 50. nikogo nie dziwiła linijka w szkole, groch pod kolanami, ani pęk kluczy rzucony w ucznia. Rodzice nie interweniowali. Sama pamiętam, że nigdy nie przyszło mi do głowy poskarżyć się w domu – bo przecież „zasłużyłam”. Dziś takich nauczycieli wspomina się najmilej – wymagali, ale byli sprawiedliwi.
A dziś…
Dziś trudno jest być nauczycielem. Może dlatego mówi się z przekąsem „obyś cudze dzieci uczył”.
Dajemy dzieciom wolność, wynagradzamy nieobecność drogimi prezentami, zdejmujemy z nich obowiązki, nie uczymy odpowiedzialności. Dzieci nie żyją już we wspólnocie – ani rodzinnej, ani lokalnej. Nie mają szans nauczyć się współpracy, cierpliwości czy szacunku do innych.
A gdzie książki?
W drugiej połowie XIX wieku czytanie w rodzinach było formą wychowania. Dziś? Zapytana studentka pedagogiki odpowiada: „Nienawidzę czytać książek.” I to mówi wszystko.
Boję się świata, który nadchodzi.
Świata bez autorytetów. Bez szacunku. Bez wychowania. Świata, w którym „dzieci i ryby mają głos” na każdy temat w każdych okolicznościach. Boję się świata ekranów i samotnych kliknięć.
…Bo pamiętam inny świat. Lepszy. Prawdziwszy.
Świat dzieciństwa spędzonego na podwórku, z kromką chleba i pętem kiełbasy w ręku. Bez prezentów, ale z przyjaźniami, huśtawką i grami planszowymi. Bez komputerów, z czarno-białym telewizorem i wielkimi autorytetami.
W tekście posłużono się publikacją: „Ludowe tradycje. Dziedzictwo kulturowe ludności rodzimej”
fot. canva