W powszechnym przekonaniu, zwłaszcza w kontekście religijnym, cierpienie bywa utożsamiane z drogą do świętości, a nawet z moralnym oczyszczeniem. Jednak stwierdzenie, że samo w sobie “uszlachetnia”, może być niebezpiecznym uproszczeniem. W rzeczywistości cierpienie nie zawsze prowadzi do duchowego wzrostu. Może ranić, niszczyć, zamykać człowieka w rozpaczy. Nie każdy, kto cierpi, staje się lepszy.
Z perspektywy chrześcijańskiej cierpienie nie ma wartości samej w sobie. Jezus nie głosił kultu bólu, lecz miłości. Krzyż nie był celem samym w sobie – był konsekwencją wierności prawdzie, wyrazem miłości aż do końca. Zbawcza wartość krzyża bierze się z miłości, nie z cierpienia jako takiego.
Cierpienie bywa jednak potrzebne, bo potrafi zatrzymać człowieka w biegu, oczyścić z iluzji samowystarczalności. Otwiera oczy na to, co naprawdę ważne. Czasem dopiero w doświadczeniu bólu uczymy się empatii, pokory, prawdy o sobie. Święty Paweł pisał: „Z radością więc chlubię się moimi słabościami, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa” (2 Kor 12,9).
Nie chodzi więc o cierpiętnictwo, ale o umiejętność przeżywania bólu w świetle Ewangelii – nie jako celu, lecz jako okazji do spotkania z Bogiem. Cierpienie nie uszlachetnia automatycznie. Ale jeśli przeżywane z wiarą, może stać się drogą do głębszego życia.


