Odbieram telefon. Po drugiej stronie słuchawki słyszę zapłakany głos kobiety. Przeczytała kiedyś mój artykuł o domu opieki a dzisiaj… dzisiaj sama poszukuje miejsca dla swojej mamy. Chce się upewnić, czy tak można… Czy można oddać kochaną mamę… najlepszego tatę… w obce miejsce? Brzmi, jakby się kogoś wyrzekało, kogoś zostawiało, jakby się nie chciało… a przecież często tak nie jest.
Słyszę jej płacz w słuchawce i słyszę jej historię. Jej bezsilność… Ten wszechobecny wyrzut sumienia, że jak to tak? Przecież tak się nie robi… nie powinno. Bo dom to dom, a to zupełnie obce miejsce.
Myślę, co mam jej doradzić, choć ten temat znam od podszewki. Znam jej pytania, jej poczucie, że się zawiodło… że może jeszcze trzeba było próbować… bardziej się starać. Coś zrobić. Ale znam też pana o imieniu Alzhaimer, który pokazał mi i mojej rodzinie, że ta decyzja to przede wszystkim uznanie własnych granic, własnych możliwości, własnej bezsilności i wielkiej odpowiedzialności.
Cokolwiek jej nie powiem, żal pozostanie w sercu ogromny… żal do siebie. Ja też go noszę.
Choć znajdą się i tacy, którzy ocenią naszą decyzję, skomentują, porównają… Bo przecież oceniać jest łatwiej niż rozumieć. Ale prawdziwa odwaga to robić to co trzeba, nawet gdy tego nie rozumie ktoś inny. Bo czasami miłość oznacza pozwolenie sobie na pomoc. Dla dobra twojego rodzica i dla twojego.
Dlaczego dziś o tym mówię? bo kiedyś ktoś mi powiedział, cytuję – ten co oddaje rodzica do domu opieki, będzie się smażył w piekle. Dźwigam ze sobą wspomnienie tych słów, ale wiem, że są osoby, którym to zdanie złamałoby życie. Byłoby jak kamień u szyi.
Ten kto używa taki słów nie widzi naszej walki, nie wie, że próbowaliśmy wszystkiego. Nie ma wglądu w nasze serce, które pęka po kawałku… a przecież czasami takie rozwiązanie jest jedynym sposobem by zapewnić miłość w inne formie. – w bezpieczeństwie, w profesjonalnej opiece, w obecności ludzi, którzy wiedzą, jak pomóc. To nie brak miłości, ale właśnie miłość. Do końca, w najtrudniejszej wersji.
Wiele razy zastanawiałam się, jak to z tą chorobą mojej mamy było i po co ta choroba się pojawiła? Jaki sens Pan Bóg ukrył w niej? Dziś już wiem. Gdy mama jeszcze potrafiła chodzić i czasami pamiętała nasze imiona, była jak dziecko, które potrzebuje miłości, przytulania, troski. A ja pełnymi garściami czerpałam z tego. Mogłam być teraz do woli potrzebna, mogłam do woli tulić, spędzać razem czas, być obok, opiekować się… zasmakować prawdziwej miłości., której zawsze pragnęłam. Tylko pan Bóg pozamieniał role.
Gdy mama już nie wstawała z łóżka, nie mówiła, nie otwierała oczu… gdy trzeba było wsłuchiwać się w rytm jej serca… Pan Bóg dał mi chwile bez pośpiechu, dał ciszę, dotyk dłoni, skupienie na tym, co najważniejsze w życiu… i możliwość pożegnania. Ale też dał mi dobrych ludzi wokół, żebym mogła przez to wszystko przejść…. nie gubiąc się po drodze. Mama zmarła w szpitalu 18 kwietnia 2016 roku. Niedawno minęło 9 lat. Ciągle pełnych jej obecności.
Ale od początku.
Miliony razy mijałam to miejsce, ani przez moment nie myśląc, że kiedyś może stać się częścią mojego życia. Dzisiaj nie widzę już murów. Mury opadły wiele lat temu, 1 grudnia, w dniu, gdy sala nr 9 stała się przystania mojej mamy i naszą.
Do tej decyzji zmusiło nas życie. To była ogromnie trudna decyzja… dla nas wszystkich. Dramatycznie trudna, choć stan mamy był dramatycznie zły. Ten kto zna Alzhaimera wie, że to nie tylko kłopoty z pamięcią… czy gubienie przedmiotów, ale w tej końcowej fazie choroby organizm zapomina o wszystkim. Pojawiają się kłopoty z połykaniem własnej śliny,… pojawia się zachłystowe zapalenie płuc. Jedno drugie kolejne…Pojawia się problem z oddechem, odleżyny coraz intensywniejsze… i mnóstwo innych rzeczy, które powodują ból chorego, i do tego dochodzi twoja niemoc w tym wszystkim. Szukasz sposobów, żeby coś zrobić. Wydzwaniasz, prosisz, poszukujesz… i znikąd pomocy. W końcu nawet lekarze nie chcą przyjeżdżać. Słyszysz… „przecież to Alzhaimer, po co nas pani wzywa”.
A Ty patrzysz na cierpienie swojej mamy i walisz głową w mur, ale jeszcze próbujesz… jeszcze szukasz pomocy, jeszcze … w końcu pojawia się myśl o domu opieki. O tym, że tam lekarz, pielęgniarki, że całą dobę opieka… że kroplówki, zastrzyki, sonda jeśli trzeba będzie, bo mama przestała niemal całkowicie już jeść. I myślisz, to tylko na chwilę, na ten najgorszy czas… może jak mama się wzmocni, jak znowu otworzy oczy, jak minie zapalenie płuc… wtedy będzie z nami w domu. Może na święta?
Kiedy nadchodzi ten dzień, wszyscy mamy nadzieję, że jeszcze coś się wydarzy… coś co uratuje, ochroni, nie pozwoli… na taki obrót sprawy. Że świat się zatrzęsie, ziemia rozstąpi.. że to się nie stanie..
A jednak się dzieje. Mama zajmuje łóżko w sali nr 9. Blisko wyjścia. Pamiętam, jak pękło komitet serce. To ból, którego można opisać, ale jak widać możemy przeżyć.
Pierwsze dni pobytu pamiętam, jak przez mgłę. Moje łzy kapią na poduszkę mamy, na jej włosy, na kubek z herbatą, postawiony na szafce, którego już nigdy sama nie weźmie do rąk. Czuję się winna (jestem córką powinnam była dać radę). Więcej się starać. Jakoś próbować oszukać tego całego Alzhaimera. Nie pozwolić mu wejść w nasze życie. Zatarasować wszystkie drzwi. Ale on nie pyta o zgodę. No więc jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Sama siebie wtedy za to nienawidzę, ale tu… tu gdzie jesteśmy nikt mnie, jednak nie potępia. Nie komentuje. Z czasem dostrzegam, że każda z pracujących tu osób, po cichutku mnie wspiera, towarzyszy mi, pomaga przetrwać ten najtrudniejszy moment. Uśmiechem, dobry słowem, troską w oczach… daje znać, że nie jestem sama… że ból kiedyś minie. A przecież osoby, które tu pracują znają takich historii tysiące… przecież każdy się tłumaczy… usprawiedliwia…
Powoli więc zapuszczam tu korzenie, otwieram szerzej oczy i widzę… dobrych ludzi. Widzę radość… widzę życie, które toczy się własnym rytmem, choć tak wielu z nas na zewnątrz, w takich domach widzi już tylko śmierć. Nie! To nie jest poczekalnia! Tu nie czeka się na koniec! Tu żyje się całym sobą. Tu pachnie kaczką na św. Szczepana… tu od rana smaży się pączki w tłusty czwartek… Tu słychać śmiech… Tu lśni choinka… brzmi kolęda. Tu trwa życie… A ja chłonę to życie i cenię bardziej niż kiedyś. Nie śpieszę się. Studia zamieniłam na czas spędzany z mamą. I jest mi z tym dobrze. Pracę dzięki Bogu mam taką, że mogę być z mamą, kiedy tylko dusza zapragnie, a pragnie jak najczęściej
No więc, Wchodzę w tą codzienność, w ten nowy rytm. I w końcu pewnego dnia dostrzegam, że… lubię to miejsce, bo miejsce to nie tylko czyste sale, pachnąca pościel, jasne ściany. Miejsce to przede wszystkim – ludzie.
Nie znam imion pań, które opiekują się moją mamą, ale ogromnie je cenię. Każdego dnia widzę ich ogrom pracy, obowiązków, zabieganie, ale widzę też to, co najważniejsze… troskę i zrozumienie. W pędzącym świecie znajdują chwilę na to, by obdarzyć człowieka zainteresowaniem, nie dlatego, że muszą, ale dlatego, że dostrzegają smutek w oczach… niepokój w sercu… tęsknotę za rodziną, która czasami zapomina…
Poznaję historię osób, które stają przy łóżku mojej mamy… które ją kąpią i przebierają… które podają kroplówkę i mierzą temperaturę… które gładzą po twarzy zupełnie bez powodu, ot tak tylko, żeby zaznaczyć swoją obecność… i jednego mogę być pewna – tu nikt nie jest z przypadku, bo nie można z przypadku pracować wśród chorych, cierpiących, starych ludzi, którzy nie zawsze ładnie pachną i nie zawsze są mili. Bez powołania nie może być o tym mowy. Jeśli jest inaczej człowiek się szybko wypala… i odchodzi. Te kobiety pracują tu od lat.
No i przychodzę do mojej mamy, każdego dnia. Każdy z nas przychodzi. Tato, brat… Od rana do wieczora jesteśmy przy jej łóżku. Każdego dnia. Dzień po dniu. Trzymamy za rękę. Delikatnie, prawie niezauważalnie, bo boli już każdy dotyk. Jesteśmy stali. Zawsze obok mamy, każdy z nas na zmianę. Tylko nocą, kiedy cichnie gwar tego miejsca, wracamy do swoich domów. Wdzięczni, że mama ma taką opiekę i kiedy trzeba kroplówkę i zastrzyki i lekarstwa…że w domu to wszystko było niemożliwe.
Na oknach kwitną kwiaty, na korytarzu słychać rozmowy, w powietrzu unosi się zapach obiadu. Tyle się tu dzieje… ktoś podchodzi do mnie i wkłada mi w dłoń gorącą herbatę… „zimno na dworze… niech się pani rozgrzeje”. Innym razem przynosi ciepłą jeszcze drożdżówkę… Miło jest poczuć, że ktoś się martwi o mnie, tak naturalnie, po ludzku, bez przymusu. Kiedyś martwiła się moja mama. Tu panie z II oddziału dbają o moją mamę, otaczając niewidzialnym ramieniem również mnie i moich bliskich.
Mówię te słowa, bo bardzo chciałabym, żeby ludzie usłyszeli moją opinię o miejscu, w którym mieszkała najbliższa mi osoba. Nie osądzajmy, jeśli nie dane nam było spróbować. Ceńmy opinie, ale własne… nie te zasłyszane… powtarzane… niesprawdzone… Nie bójmy się też myśli o domu opieki, niech to miejsce nie kojarzy nam się z samotnością i porzuceniem… z umieralnią… poczekalnią… przechowalnią…
Nie… tu trwa życie. Tu można być, po prostu być… Bo miłość nie kończy się na drzwiach żadnej instytucji. Bo obecność nie zna adresu. W domu opieki też można mieć „nasze chwile”.
Te ważne.
Te codzienne.
Te, które zostają na zawsze.
Tu też są poranki pełne słońca wpadającego przez firanki. Są rozmowy — czasem śmieszne, czasem ciche jak szept. Są wspólne herbaty, albumy ze zdjęciami, kartki przysyłane na święta. Jest ulubione ciasto, stary film w telewizorze i bliscy, którzy noszą w sercu tę ważną decyzję, którą już podjęli, ale która będzie do nich wracała do końca życia.
Kochani. Dom opieki nie oznacza rezygnacji z bliskości. Najważniejsze, by decyzja ta była podjęta z miłością. Z troski, a nie z wygody. Z chęci dania bliskiej osobie tego, co dla niej najlepsze. Dom opieki nie zabiera relacji. Nie odbiera wspomnień, nie wymazuje więzi.
Wierzcie mi… to była jedna z najtrudniejszych decyzji w naszym życiu. A patrzenie na słabnącego rodzica było jednym z najtrudniejszych doświadczeń. Kiedy każdy oddech, każdy ruch wymaga wsparcia, kiedy każdy dzień jest walką. Coraz bardziej przegraną. To i tak serce buntuje się przeciwko rozumowi.
Ja wiem, Chcielibyśmy zrobić wszystko sami. Chcielibyśmy być przy rodzicach w każdej sekundzie. Ale czasem własne siły nie wystarczają. Czasem potrzeba wsparcia ludzi, którzy wiedzą, jak ulżyć w bólu, jak ukoić cierpienie. Więc kochani, nie oceniajmy. Nie mówmy „za to będziesz się smażył w piekle”. Miłość to także zrozumienie, że czasami trzeba podjąć trudną decyzję, by zapewnić komuś bezpieczeństwo, opiekę i godność. Decyzje podejmowane z miłością i troską o drugiego człowieka są zawsze trudne. I choć nie wszyscy to zrozumieją, to najważniejsze, by wiedzieć, że podjęliśmy tę decyzję z najlepszymi intencjami.